Dobrem w postaci nauczycieli los obdarzył mnie w nadmiarze, co związane jest nieco z polityką szkoły: mieć długie ławy kadrowe ludzi pracujących po trochę tygodniowo, plus jeszcze absurdalnie wielki pion administracyjny. Dzięki temu, gdy ktoś się zwolni, to inna osoba z marszu weźmie te lekcje. Działa to do pewnego stopnia, ale niektóre zmiany są dość drastyczne. Rozpoczynając od tych, których już nie ma między nami.
- Yoyo – zwolniła się po dwóch tygodniach od mego przybycia, raczej nie przeze mnie, a dlatego, że spotkała chłopa i pojechała z nim do Kunming. Dowiedziałem się, że Yoyo nie potrafiła docenić stabilności jaką daje stała praca, bo była na to za młoda. Była też najładniejszą Chinką w historii szkoły, do tego ubierała się dość gustownie, ale miałem z nią w sumie jedną lekcję, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć, poza tym, że prawdopodobnie podjęła najlepszą decyzję jaką podjąć mogła.
- Lamby – druga po Davidzie, przy okazji i jego najlepsza przyjaciółka. W trójkę spiskowaliśmy i obgadywaliśmy władzę na potęgę, tylko Lamby czasem mówiła, że ona nie może słuchać jak my bardzo brzydko mówimy o polityce naszej szkoły i że tak przecież nie wolno, bo to szefostwo (witamy w Chinach). Nasze lekcje były jednymi z lepszych, jakie miałem w Chinach, opierały się na książkach, ale wychodziły w jakąś stronę, która miała uczniów zaskoczyć i zmusić do myślenia. Zazwyczaj się nie udawało, ale wiedziałem, że wspólnie unosimy się w jednej łodzi po taflach Morza Żółtego i że mam u kogo szukać pomocy. Odeszła i już jakoś nie miała czasu na spotkanie, co potwierdza teorię, że przyjaźń u Chińczyków kończy się, gdy nie pracujecie razem.
- Audrey – gdy wyjeżdżałem w lipcu na wakacje, była najlepszą przyjaciółka Shirley. Spacerki za rękę, szepty, uśmiechy. Gdy wróciłem pod koniec sierpnia, jej imienia nie wolno było wymawiać. Podobno doszło do jakiejś epickiej kłótni, nie wiem o co, coś nawet było o rękoczynach. Wiadomo jednak, że zniknęła z dnia na dzień. Lekcje się prowadziło bez szału, ale jakoś mi nie przeszkadzała. Według Chinek najładniejsza z nich. Miała wąsy i nie za wiele pod kopułą. Upierała się, że kaczka nie jest ptakiem, bo nie umie latać. Czym też kaczka jest, nigdy się nie dowiedzieliśmy.
- ścisłe podium to Stacey i Vivian, tak różne, jak tylko dwie osoby być mogą. Stacey jest czerwona jak Indianin, wiele się śmieje, ubiera w pstrokate, obcisłe cuda, dużo krzyczy i macha łapami, a włosy ma do pasa. Jej angielski nie powala, ale nie ma kłopotów z motywacją do mówienia, lubi poszerzać swe horyzonty i często mówi, że dzięki mnie się czegoś nauczyła i że to świetnie, że jestem. Zawsze mi idzie na rękę i kombinuje, żebym miał najmniej roboty, lekcję robimy poniżej pięciu minut ('to ty zrobisz jak chcesz, mi się na pewno spodoba'). W klasie pomaga, zmusza uczniów do zrozumienia po angielsku zanim zaoferuje przekład. Cieszy się z innowacji, nawet jeżeli czasem przestrzelę ponad możliwości grupy. Swego czasu życzliwi donieśli, że chciała zostać moją żoną. Planowała odejść z końcem sierpnia, ale podobno szkoła ją ubłagała, by została. Obstawiam motywację finansową.
Vivian za to chodzi w szarych, workowatych ciuchach, ma jasną karnację, krótkie włosy i mówi niewiele. Pierwszą dłuższą wymianę zdań odbyliśmy chyba dopiero po dwóch miesiącach wspólnej pracy. Początkowo wydawało mi się, że mnie nie lubi, potem odkryłem, że jest najlepszą technicznie nauczycielką z tych, które pozostały i mówi najlepiej z nich wszystkich. Potrafimy po 20-30 minut omawiać jedną lekcję, planując wszystkie detale i wzajemnie się inspirować. Byłem nawet na jej ślubie, dzięki temu zjadłem pierwszy raz w życiu żółwia (nie jej prywatnego, podali do jedzenia). Gdzieś koło lipca została ofiarą zemsty dyrygenta (nie chciała grać na flecie, to będzie nosiła bęben) i jest w ciąży. Obawiam się, że długo już nie popracuje, tym samym czyniąc moje życie nieco smutniejszym. Im więcej z nią rozmawiam, tym bardziej podejrzewam ją o bycie cholernie mądrą, która dość dobrze to ukrywa ('Ja, Klaudiusz' w wersji 'Ja, Vivian'). Przez to, że jest w coraz bardziej dorodnej ciąży, kusi mnie ciągle powiedzieć jej coś durnego, w stylu ‘jak chciałaś arbuza, to trzeba sobie go było pokroić, a nie pożerać w całości’. - Gloria - w poprzednim wcieleniu była chyba Gruzinką, bo ciągle się giba i wiele śmieje. Uwielbia ‘High School Musical’, ale fizycznie jest dorosła. Robi się z nią dobrze, chociaż czasem nie do końca się rozumiemy. Da się z nią rozmawiać po angielsku, ale nie należy mówić za dużo i za szybko. Gdy kiedyś jeden z uczniów gaworzył z kolegą mimo moich ciągłych uwag, to strzeliła go na odlew w twarz. Też pewnie wkrótce się spakuje, bo dopiero co wyszła za mąż, więc jest potencjalną ofiarą zemsty dyrygenta.
- Oprócz mnie i Kierownika jest w szkole dokładnie jeden mężczyzna, Kevin. Kevin jest wybitnie miły i sympatyczny, jako jedyna osoba dał mi prezent na urodziny, ciągle dostaję od niego jakieś naleśniki i jest wybitnie miły (aż musiałem to dwa razy napisać, bo naprawdę jest bardzo miły – już trzy...). Jego pasją jest Mahjongg, gra ciągle, każdą wolną chwilę, także na kasę (co akurat nie jest legalne). Kevin czasem niestety przeraża cywilizacyjnie: ziewa niczym tępy chłop pańszczyźniany, czasem donośnie beknie, kiedyś nawet znacząco pierdnął. Średnio co 20 minut przeżywa autoorgazm i wydaje wtedy dziwne odgłosy. Nie krępuje go nigdy obecność innych osób, nawet dziewcząt. Najbardziej boję się, że pewnego dnia zachoruje, wtedy to osmarka i okaszle chyba wszystko i wszystkich dookoła siebie. Wygląda jak nasze stereotypowe wyobrażenia o Chińczykach – niski, drobny, niemal chorobliwie szczupły. Ma taką wymowę po angielsku, że chwilę zajęło nam nauczenie się rozumienia go. Posiadł jakiś autorski sposób artykułowania niemal każdego wyrazu. Pewnego dnia zdurnieliśmy absolutnie, gdy słyszeliśmy jak ćwiczy z dzieckiem wymowę. Uszu naszych dobiegała powtarzana na dwa głosy fraza 'balołing bluns', 'balołing bluns'. Okazało się, że chodzi o 'blowing balloons'. Niemniej wspólne lekcje prowadzi się całkiem przyjemnie, wtedy jakoś udaje mu się wydawać mniej przerażających dźwięków. Zazwyczaj śpi lub gra sobie na telefonie zostawiając klasę na mej łasce lub niełasce.
- Na miejsce Davida zatrudniono Nancy. Nancy uwielbia Doraemona, ma z nim kolekcję tapet i pełno pierdół. Nie wiem jakim cudem nie kupiła sobie torebki, która od paru miesięcy leży w pobliskim sklepie. Pewnie ma z nim nawet gacie i stanik, ale mogę żyć bez wiedzy na ten temat. Nancy boi się własnego cienia, Anxiety Cat wygląda dość wyluzowanie przy niej. Ilekroć musi ze mną porozmawiać o lekcjach, wówczas widzę proces długiego przygotowywania się psychicznego i pisania sobie zdań na kartkach. Niestety, informacja zwrotna ode mnie pisana nie jest, więc bywają zatory komunikacyjne, zwłaszcza, iż Nancy jeszcze odkrywa różnice między przysłówkami i przymiotnikami. Jednak dzięki jej przerażeniu, wspólne lekcje przeprowadza się bardzo dobrze, kończy się na tym, że ja robię po swojemu, a ona dłubie w telefonie albo mi pomaga.
- Kolejne kuriozalne imię to Feeling. Kobieta jest super miła, gabarytowo większa ode mnie, pracuje jak dzika, ale dostaje grupy podwyższonego ryzyka: zazwyczaj ma po 20-30 uczniów, w tym średnio ze trzech solidnie porąbanych. Jeden chłopak całą lekcję nie chce powiedzieć ani słowa, po czym nagle przez ostatnie pięć minut gada jak nakręcony, inny wydaje niekontrolowane okrzyki, jeszcze kolejny ma ewidentne ADHD i nie może usiedzieć trzydziestu sekund, tylko miota nim jak szatan. Feeling służy jako mój nieoficjalny łącznik z Shirley, wszystko jej donosi i przekazuje, działa też w drugą stronę – zadaje pytania, co ja o czymś tam myślę i potem biegnie zanieść odpowiedzi. Wspólne lekcje są w porządku, chociaż nudne jak diabli (nawet już nie próbuję robić czegokolwiek interesującego), zaś chwilami zamieniają się w chlew. Ma małżonka, kilkuletniego syna, wydaje się zmęczona, więc rozumiem, że woli sobie iść odpocząć niż siedzieć ze mną w trakcie lekcji.
- Daisy ma tak mało grup, że rzadko się widzimy. Wydaje się znajdować w permanentnej komie, z której czasem wyrywa ją personalnie skierowana uwaga. Jest bardzo nieszczęśliwa, bo dołożyli jej ostatnio lekcji. Mówi niezgorzej, ale o czym byśmy mieli pogadać, pozostaje wielką zagadką. Ma córkę, która jest jej miniaturką, dziewczynka ma identyczne okulary, jest identycznie czesana, mamusia jej nawet sprawia stroje podobne. Trochę jak z horroru, gdy widzi się je razem.
- Ophelia najpierw mówiła, że nazywa się Fiona, ale potem postanowiła zostać Ophelią. Obstawiam inspiracje ze Shreka, ale nie pytałem, bo by się pewnie nie ucieszyła. Według naszej dyrekcji jest wybitną nauczycielką. Jeżeli przyjmiemy chińskie standardy to tak, wszystko jest powtarzane na pamięć, dialogi z książek kute na blachę, a uczniowie jej się boją, bo za zrobienie błędu niszczy. Jeżeli przyjmiemy standardy bliższe naszym: jaki sens ma uczenie ludzi na pamięć dialogów, których czasem w ogóle nie rozumieją? Gdy zmiana kolejności słów sprawia, że uczeń całkowicie nie wie o co chodzi, chyba coś jest źle? Jednak powtarzanie nie jest ograniczone do dialogów, powtarza się na potęgę i cały czas wszystkie dźwięki. A-a-a. E-e-e. Bo to poprawia wymowę. Wszyscy uczniowie w jej grupach znają alfabet fonetyczny: cudowne kuriozum, mam stada dziesięciolatków, którzy wiele nie mówią, ale umieją zapisywać słowa alfabetem fonetycznym – w XXI wieku, gdy wymowę wszystkiego można sobie sprawdzić w dwie minuty w necie. Szczęśliwie, Ophelia mówi dość dobrze, więc da się z nią rozmawiać, tylko – znowu - jeszcze nie odkryłem o czym bym mógł. Ophelia uważa mnie za mięczaka, bo kiedyś tam rozmawialiśmy o dojechaniu chińskich dzieci szkołą i ona się dziwiła, że im współczuję, że jak to możliwe, że dzieci w Europie nie rąbią weekendów w szkołach, to jak one potem w ogóle coś potrafią?
- Catty (czasem się podpisuje jako Cathy) to dość poważny dramat. Ma same grupy podstawowe, więc alfabet, kolorki i zwierzątka, czasem idzie oszaleć, czasem to jakoś wychodzi. Catty jest podpięta do swojego telefonu i nie złapałem jej nawet dwóch minut, żeby na nim nie tłukła – gry, smsy, internet. Nienawidzę, gdy umawiamy się, że coś przygotuje i przyniesie na lekcje, a potem zapomina. Zdarza jej się pomylić grupy, przybywam z całą, ładną lekcją i dowiaduję się, że ojoj, to nie ta grupa, to miało być robione w innej, tu mogę zrobić to (i mam około pięciu minut na wyczarowanie całej lekcji). Kiedyś ją za to zabiję. Po każdej wspólnej lekcji oddycham z ulgą, że wytrzymałem i jej nie pobiłem. Catty uważa, że skrót BF (w sensie boyfriend) wykazuje, że wybitnie dobrze zna angielski. Koło kwietnia gdzieś szukała BF frum Huainan, ale chyba się nie udało, co biorąc pod uwagę jej zalety fizyczne (jasna, gładka cera, słuszny wzrost i bimbały) jasno pokazuje, że ma coś z głową. Jest jeszcze parę komet, z którymi czasem miewam lekcję, ale bardzo rzadko. Nasza szkoła wymyśliła, że z racji tego, iż uczniów ubywa, trzeba pozatrudniać stada kolejnych nauczycielek, które siedzą i niczego nie robią poza graniem na telefonie lub komputerze. Tu właśnie ukazuje się w całej okazałości magia office hours.
- Pracuje w naszej szkole kobieta-kuriozum, Eleven. Jej poziom angielskiego jest taki, że nie udało nam się nigdy porozmawiać, gdy coś mi musi powiedzieć, to pyta Nancy, ta jej pisze na kartce i Eleven mi czyta. Ja nie odpowiadam ani słowem, bo wiem, że zrozumienie nie wystąpi. Eleven ma grupy poznające alfabet, zero pomysłów na lekcje (mógłbym się czuć dowartościowany, bo kopiuje wszystkie moje, ale specjalnie się nie czuję), za to lubi durną, nudną robotę. Rekordem tego uwielbienia był dzień, w którym stanęła Ziemia i Shirley nakazała jej przygotować 25 kopii rysunku węża zrobionego przez jedno z nas. Dodajmy, że był to czarno-biały, zwykły wąż zajmujący kartkę A4. Ksero w Chinach kosztuje jakieś absolutne grosze, nawet nie wiem ile, ale niemal darmo (zapewne dlatego nie mamy i sekretarki łażą z papierami), kilkadziesiąt metrów od naszej szkoły można sobie odbić co tylko się chce, węża, legwana, twarz i zad. Eleven jednak jest Chinką, więc następne dwa dni siedziała i przerysowywała węża 25 razy. Toporna, głupia, absolutnie niepotrzebna robota, ale koleżanka wydawała się być w swoim żywiole. Parę dni wcześniej poproszono Stacey o zrobienie 10 kopii, Stacey po 10 minutach wróciła z 20 kopiami, bo może się przydadzą i lepiej mieć więcej niż za mało. Eleven nie wie czemu sobie wybrała takie cudowne imię, mówiła, że z jakiegoś amerykańskiego filmu, ale nie pamięta jakiego.